sobota, 11 stycznia 2020

2019

Jeżeli porcelana to wyłącznie taka, której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu.
Jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby nie było przykro się podnieść i odejść.
Jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce. Jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci. Jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć gdy nadejdzie czas następnej przeprowadzki na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy lub świat.
Kto ci powiedział, że wolno się przyzwyczajać?
Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy w świecie czuł się jak u siebie w domu?
- Stanisław Barańczak

To był dziwny rok. Niby przełomowy, a jednak zupełnie zwyczajny. I bardzo krótki, mam wrażenie. A przynajmniej jego pierwsza połowa. Być może dlatego, że podeszłam do tych kilku miesięcy bardzo zadaniowo - zdać egzamin językowy, napisać pracę, NAPISAĆ PRACĘ, nie zwariować, obronić pracę, zdobyć tytuł, wyjechać na wakacje, znaleźć robotę. Koniec końców, wszystko poszło zgodnie z planem.
Na rok 2020 postanowiłam nie mieć postanowień ani zadań specjalnych. Postanowienia lubią przeskakiwać z poniedziałku na wtorek, z pierwszego na drugi. Na ten rok, mam tylko punkty do odhaczenia na liście, miejsca na mapie do odwiedzenia i kilka życzeń. Bilety lotnicze i kolejowe postanawiam w tym roku kupować z taką samą beztroską, z jaką kupuję ciuchy (choć czasy zniżki studenckiej minęły już bezpowrotnie). Trzymać się z dala od ludzi, którzy zostawiają po sobie bajzel w naszym życiu oraz takich, którzy zawsze będą widzieć tylko nasze stare wersje. Te niedopracowane, kapryśne. Ludzi, którzy nie docenią, póki nie stracą. Ludzi, którzy nie nauczyli nas zupełnie niczego. Którzy zadają nam wciąż te same pytania, a nigdy nie chcą wysłuchać odpowiedzi. Którzy oczekują ode mnie zawsze najgorszego. Więc będę najgorsza. Bo to nie mój czas, aby być dorosłą. I nie mój czas aby spełniać cudze oczekiwania. Zostawię sobie miejsce na liczne zmiany zdania, kiepskie decyzje, jeszcze jeden odcinek serialu. Marzy mi się również, aby w tym roku minusy przestały wpływać na plusy. Żeby były osobną kategorią. Żebym mogła być jednocześnie mądra i czasem się wygłupić. Żebym mogła być spokojna, ale ze skłonnością do dramatu. Żebym mogła być elegancka z rozbitym kolanem i zdartym łokciem. Abym pamiętała, że sukces, nawet taki, na który czekaliśmy wiele lat, nie znaczy wiele, jeśli nie czeka na nas w domu nikt, aby nam go pogratulować. Że prawdziwym szczęściem, jest zobaczyć jak babcia tańczy po długiej żałobie. Albo zdjęcia nowonarodzonej córeczki przyjaciół. Zaadoptować koalę, żółwia morskiego albo pingwina. Zobaczyć miejsca z ulubionego filmu na żywo. Próbować przemycić każdego chudego kota do apartamentu w Chorwacji. Karmić i tulić te wszystkie biedne, chude koty. Kochani, karmmy koty. Nic lepszego już zrobić dla świata chyba nie zdążymy.

Jako, że techniczne rzecz biorąc wracają ryczące dwudziestki, mam w związku z tym faktem jeszcze jedno noworoczne życzenie - aby męska część świata niezwłocznie powróciła do noszenia białych koszuli, szelek i kapeluszy. Cygara możecie sobie darować. Z góry dziękuję.

A poniżej, jeszcze kilka zdjęć i słów podsumowania.


Styczeń, jak co roku oznacza kilka ważnych imprez - karnawał u Pani Beaty, prawosławny sylwester oraz moją zdecydowaną faworytkę - sesję.


Wyjazd do Zęba w lutym. Chyba najlepszy wyjazd w całym, ubiegłym roku. Śnieg, góry, narty, martini bianco i pizza u Zapotocznego z Niną. Wróciła masa wspomnień z dzieciństwa. Wspomnień chyba najlepszych, jakie w swojej głowie w ogóle mam. Przypomniały mi się pluszowe owce z Krupówek, szczeniaczki, wystawione na sprzedaż, których tatusiowie nie pozwolili nam przygarnąć, czerwone, drewniane korale, kulig w nocy, trzaskające ognisko i ciepła skóra, którą przykryto nas w saniach, stara czapka taty i jego próby jazdy na snowboardzie. Myślałam też o Julce i Mai, naszych drewnianych szachach i zabawie w chowanego U Adriana.


Kilka marcowych migawek ze stolicy. Z Warszawą wyjątkowo się polubiłam i wróciłam później jeszcze kilka razy.


Skończyłam 24 lata. W tym wieku moja mama miała już męża, mieszkanie i mnie. Ja mam otyłego kota i trzy szafy sukienek. I też jest fajnie.


Majówka była intensywna. Całe 6 dni spędziłam na pisaniu magisterki. Bolesny, długi poród, bez stuprocentowej pewności, czy w ogóle opłacało się w ten biznes wchodzić. Później poleciałam do Londynu na komunię Emilki i po raz drugi w tym roku odwiedziłam Warszawę. Wyjazd ten, w moich studenckich kręgach, nazywany jest również 'tym, na którym Sonia mdleje na widok ambasadora Serbii'.


Ostatnie dni na studiach. Moment jakiejś kompletnej nostalgii. Wszystko działo się po raz ostatni. Ostatni angielski, ostatni bieg na tramwaj nr 17, ostatnia wizyta w dziekanacie, ostatnie piwo na Słodowej, ostatnia książka oddana w bibliotece, ostatnia zupa w bufecie... Jakbyśmy wszyscy umierali, o zgrozo. Tuż po wystawieniu ocen na uczelni, dopięłam ostatnie sprawy, pożegnałam się ze swoją cudowną pracą, spakowałam 5 lat życia do kartonów i pojechałam do domu zbierać muszelki na plaży.


O swojej obronie pracy magisterskiej to fraszkę albo kabaret mogłabym napisać. Ci, którzy do tego straszliwego etapu w swoim życiu jeszcze nie dotarli, bądź docierać nie zamierzają, wyjaśniam po krótce - praca magisterska, znana również pod nazwą załamanie nerwowe na papierze. Tworząc taką pracę, często nie macie do końca pewności, o czym tak właściwie piszecie, a gdy już zawał serca chucha wam do ucha, to znaczy, że wbiliście stronę pięćdziesiątą i jesteście prawie wolnymi ludźmi. Po zatwierdzeniu waszych wypocin następuje obrona. Musicie wówczas uświadomić gronu ludzi znaczniej bardziej wykształconych od was, że wszystko co tam sobie wyskrobaliście na tych paru stronach jest niczym innym, jak naukowymi faktami, które jedynie potwierdzają wasz geniusz, a nie go kwestionują. Nie będę się rozwodzić na temat mojej własnej obrony. Napiszę tylko, że było to na tyle stresujące wydarzenie, że kilkanaście godzin później siedziałam już w Splicie pod palemką, sącząc zimne Karlovacko cytrynowe. A to przecież znacznie ciekawszy temat jest. Pierwszy tydzień bezrobocia wakacji spędziłam na Visie w Chorwacji, a drugi w Budapeszcie, o którym pisałam poprzednio.


Sierpień oraz wieczór (a w zasadzie weekend) panieński mojej ukochanej przyjaciółki z dzieciństwa w przepięknej Osadzie Karbówko. I liczne aperolki z mamą w osadzie Mrzeżyno.


Kilka sesji i weselicho, czyli w końcu jakaś okazja żeby założyć te wszystkie piękne kiecki i buty, na które wydałam pół mojej wakacyjnej wypłaty.


Odwiedziny w pięknym Gdańsku.


Najtrudniejszy miesiąc ubiegłego roku. Moja funkcja życiowa w listopadzie, porównywalna mogłaby być do funkcji, jaką pełni wazon. Tyle, że wazon zwykle stoi, a ja leżałam. I kto by pomyślał, że to złote dziecko (które jeszcze w przedszkolu narysowało swoją pierwszą serię książek dla dzieci, o chwytliwym tytule Mała chmurka, za którą podążyły kolejne znakomite publikacje takie jak Mały samochód, Mały czarodziej, Mały -wstaw dowolne słowo-) będzie miało tak duży problem ze znalezieniem sobie jakiegoś miejsca na ziemi (i pracy). Ale to jest tak jak z tymi autobusami - czekasz dwie godziny i przyjeżdżają cztery na raz.


W rytmie piosenki Grosza daj wiedźminowi, pożegnałam 2019 ze szczerą nadzieją, że nowe lata dwudzieste przyniosą coś... wyjątkowego.

* Specjalnie podziękowania i miliony całusków dla Oli i Magdy, za magiczny grudzień we Wrocławiu.

4 komentarze:

  1. Boziu, jaka piękna beztroska ��

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. poza smutnym faktem pisania magisterki i szukania pracy, ten rok był faktycznie całkiem beztroski <3

      Usuń
  2. Pięknie piszesz i bardzo lubię to czytać.
    Rok 2019 zdecydowanie minął zbyt szybko i był dla mnie taki sobie. Nie wydarzyło się w nim nic złego, ale też nic aż tak dobrego, żebym go zapamiętała. Twój był wyjątkowy i mam nadzieję, że kolejny będzie jeszcze lepszy!
    Pozdrawiam i Całuję,
    Izabela

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja Ci dziękuję kochana, że nadal zaglądasz, nadal czytasz! Czekam na ten przełom w 2020!
      Całuski <3

      Usuń