niedziela, 28 lipca 2019

Budapeszt

"Lubię zapomniane, boczne ulice Budapesztu, do których nie zaglądają oficjalne delegacje. Lubię podejrzane lokale, w których marynarki rozpina się za pomocą noża – jak w węgierskim przysłowiu.  Dopiero wtedy zaczynam rozumieć Węgrów. To jest szybka szkoła, szybka jazda poznawania ludzi, ich życia, rozumienia ich literatury." - Marek Danielkiewicz

Trochę musiałam się pozbierać, żeby napisać w końcu o tym cudownym Budapeszcie, a żeby w ogóle cokolwiek tu napisać to jak już wiecie, zbierałam się 7 miesięcy. W międzyczasie skończyłam studia, rzuciłam pracę, wyprowadziłam się z Wrocławia i wzięłam urlop od życia i obowiązków.
Budapeszt to zdecydowanie miasto będące mieszanką kultur, zapachów, styli, ludzi (jak każda stolica, umówmy się). Jednakże tam, wszystko to zależne było od tego, w którą uliczkę akurat się wlazło. Tata porównał Budapeszt do Londynu, ale dla mnie to zupełnie inne bajka. Piękne witryny sklepów 'z wysokiej półki' typu, Gucci, D&G, Rolex, Marc Jacobs, a tuż pod nimi, na ławkach, bezdomni (bezwstydnie nazywani przeze mnie i mamę kloszardami) z taśkami i tobołkami - to chyba widok, który będzie mi się kojarzył najbardziej z tym miejscem. Mnóstwo ludzi, pubów, przyulicznych fast foodów, sklepów z pamiątkami, ogólny zgiełk, hałas, tłum, który nie był wcale aż tak przytłaczający, jak mogłoby się wydawać. A w samym środku tego wszystkiego - przepiękna, dumna synagoga. Wizualnie cały Budapeszt określiłabym (bardzo lubianym przeze mnie) słowem vintage, bo sprawia on wrażenie bardzo eleganckiego i oldschoolowego (nie licząc oczywiście wyżej wspomnianych kloszardów, bo nawet fast foody znajdowały się w budynkach, które łatwo można było pomylić z luksusowymi hotelami). Wchodząc do węgierskiego metra również miałam wrażenie, że cofnęłam się przynajmniej kilkadziesiąt lat w czasie. Niesamowite mozaiki, jasne przestrzenie, nawet pojazdy wydawały się już nie takie ciężkie i metalowe jak w innych wielkich miastach. Nie dostrzegłam też nigdzie  w całym Budapeszcie betonowych kloców (zwanych również blokami), które tak  uparcie stawiane są w naszych Polskich miastach, na każdej wolnej, jeszcze zielonej przestrzeni. Architektura w Budapeszcie to po prostu mistrzostwo świata, chociaż zdaję sobie sprawę, że widziałam zaledwie garstkę stolic europejskich, więc być może do takiej Barcelony, to Budapeszt nie ma co nawet startować.
Miejscem, które zostawiło po sobie spore wrażenie jest też Szimpla Kert. Coś jak londyński Camden - całe miejsce na pierwszy rzut oka przypomina wielkie skupisko przypadkowo rzuconych śmieci - manekinów, starych telewizorów, połamanych krzeseł. Jest też maszyna do pisania, wanny przerobione na łóżka, wszelakie instalacje i konstrukcje z wykorzystaniem najróżniejszych przedmiotów, na środku stoi wielki królik, prawdopodobnie pozostałość z opuszczonego wesołego miasteczka albo placu zabaw. Wszystko jest zarośnięte chaszczami, niemalże w ruinie, a każdy murek jest popisany przez zwiedzających. Cała ta budowla to po prostu zbiorowisko kilku pubów. Wpadłam w to miejsce, w mojej długiej, białej kiecce trochę jak Alicja w Krainę Czarów. Królik na miejscu był, więc wszystko się zgadzało. Jeśli chodzi o jedzenie, nie mogę niestety powiedzieć, że przepadam za węgierską kuchnią, ale z całą pewnością polecić mogę Wam restaurację Hungarian Bistro oraz Hummus bary, których jest kilka w całym mieście (no bo kto nie lubi hummusu!). Dla tych, którzy lubią się spocić i pomęczyć (lub po prostu tak jak ja chcieliby po całym dniu wpychania w siebie węgierskich ziemniaczków i langoszy spalić to, co zbędne) polecam wejście na wzgórze Gellerta. Widok z samego szczytu robi niesamowite wrażenie, głównie dzięki gigantycznym posągom i Skalnej kaplicy, które się tam znajdują (nie martwcie się, wejście na górę można wynagrodzić sobie zimnym piwkiem, ewentualnie wodą, jak ktoś lubi takie zboczenia). Te monumentalne posągi były pierwszą rzeczą, którą zauważyłam wjeżdżając do miasta (one i to, jak niesprawiedliwie przystojni są Węgrzy). W mieście znajduje się także ogromna hala targowa, na której można kupić przyprawy, pamiątki, słodycze, mięso, suszone owoce i w zasadzie wszystko czego duża zapragnie. Koniecznie polecam przejść się na zamek oraz do znajdującej się przy nim galerii sztuki, a także do Szepmuvesztei Muzeum (również galeria sztuki), znajdującego się tuż przy Placu Bohaterów. Choć ta pierwsza zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu - zapewne ze względu na festiwal wina i elegenacki koncert, które się tam odbywały w trakcie naszej wizyty. Właśnie w tej galerii znajdują się obecnie cztery dzieła Salvadora Dali oraz cała wystawa poświęcona surrealistom. Wśród wystawionych tam dzieł, znalazły się także obrazy artystów takich jak min. Picasso czy Magritte. Jeśli podczas pobytu w Budapeszcie macie ochotę poczuć się jak na Upper East Side (i macie rubiny luzem w portfelach), polecam New York Cafe, które już na wejściu krzyczy 'jesteś ubogi', którego wnętrze jest jak kadr wycięty z filmu Wielki Gatsby.
Ostatni nasz wieczór w Budapeszcie to w wielkim skrócie wytrawne wino, muzyka na żywo, ciepłe powietrze, dzieła sztuki, a to wszystko na pięknym zamku - mniejsza, że miałam na sobie kolarki z napisem "love yourself", klapki z kokardami  i bluzkę młodszej siostry - siedziałam na zamkowym balkonie z kieliszkiem wina w ręku, wśród tych wszystkich eleganckich, dostojnych ludzi, taka kompletnie z innej parafii i stwierdziłam, że tak trzeba właśnie żyć.  







Szimpla Kert.







Pablo Picasso, albo po prostu Sońka i dupa konia.





Degustacja win w galerii sztuki na zamku.


Plac Bohaterów.



Parlament.



Hala targowa.


Szepmuveszeti muzeum.



Wzgórze Gellerta.




Budynek parlamentu nocą.
fot. mama i ja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz