piątek, 23 lutego 2018

No to jadę

"Rano spójrz w lustro, zrób przedziałek na głowie i odpierdol się od siebie" - Wiktor Osiatyński

Zgodnie z przysłowiem "idzie luty, szykuj antydepresanty" (wersja z butami jest już passé), mam ochotę wyć i kląć (oczywiście wyłącznie po chorwacku, bo po polsku to przy rodzicach nie przejdzie). W tym miesiącu nie udało mi się ZUPEŁNIE nic. Wszystko czego dotknęłam zamieniało się w katastrofę, partię PIS, Sodomę i Gomorę, mocne trzy, które Nina dostała z interpretacji własnego wiersza (tak, to się wydarzyło) i całą resztę synonimów, oznaczających generalną masakrę. A ja wskoczyłam na ten 2018 rok jak na jakąś życiową drabinę, która jak się okazało, nie ma przynajmniej 1/3 szczebli. I choć styczeń obiecał bogactwo i wspaniałości, to luty zdecydował się kopnąć mnie w rzić (zob. Słownik śląskiej godki). Ale nie przyszłam tu się Wam żalić, bo mama zaraz przeczyta i znów mi powie, że jestem życiową klipą (jak wyżej). 
Za moment przyjdzie do mnie gorące, bałkańskie lato, a ja ledwo co przestawiłam się na tryb zimowy (czyli zakładam teraz pod spodnie dwie pary rajstop). Choć tak naprawdę nie mieliśmy nawet (przynajmniej nie we Wrocławiu) prawdziwej, chlupiącej pod butami i przenikającej przez trzy warstwy swetrów jesieni. Tak śniłam i śniłam o tych śnieżnych bałwankach i mrozie z uwagi na to, iż wiedziałam od dawna, że nie długo będzie mi dane się tym śniegiem cieszyć, z uwagi na zmianę miejsca zamieszkania na nieco bardziej klimatyczne. No i doczekałam się w końcu tej chlupy, tylko w trochę kiepskim momencie bo wzięłam do Mrzeżyna jedynie wiosenne botki i cały jeden sweter. Nie opłacało mi się też zupełnie chować letnich kiecek do pudeł bo dziś znów przyszło mi je wszystkie wyciągać (choć być może jestem trochę zbyt optymistycznie nastawiona do chorwackiego klimatu, bo na weekend zapowiadają tam ujemne temperatury). Moja wielka, pomarańczowa walizka leży szeroko otwarta, obok niej piętrzy się wyższy ode mnie stos rzeczy niezbędnych oraz zupełnie niepotrzebnych, które i tak wezmę bo taki mam akurat kaprys, a już za kilka chwil czeka mnie 16-godzinna podróż autokarem do ciepłego (cieplejszego?) kraju. Ale zanim to wszystko nastąpiło musiałam oczywiście przeżyć sesję, wypełnić gazylion formularzy związanych z wyjazdem, odbębnić kilka wizyt u dentysty (piaskowanie sobie trzasnęłam, a co!), obejrzeć wszystkie odcinki The Crown (Matt Smith to mój nowy przyszły-niedoszły mąż) i skoczyć na weekend do Londynu z Domką - spontanicznie.

Zostawiam Was więc z moją ukochaną Anglią i pakuję misia w teczkę. Widzimy się w Chorwacji.




Portobello Road Market.







I standardowo - Alice's.




Silna i niezależna Domka.

















Dzieci-artyści to mój ulubiony typ dzieci.




Dostałam okejkę!


Nie wziąć na lotnisku/dworcu gazety to bardzo nielondyńsko.


Zawsze jak tam jestem to kropi.





Londyńska mikromoda.


I londyńska mewa.




fot. ja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz