niedziela, 14 stycznia 2018

Początek (nie pamiętam, który już z kolei)

"Lampka wina dziennie i nikogo nie nienawidzić" - ten pan z Serbii, który robił wina i miał nagie panie w swoim telefonie.

Cóż, lampkę wina zamieniłam na 2 litry wody bo moim postanowieniem noworocznym miała być kompletna abstynencja ale, że dziś wypadł sylwester prawosławny, a na ten nasz się z nową notką nie wyrobiłam, to skorzystam z faktu, że dziś również jest w pewnym sensie, nowy rok (i od jutra serio nie piję).
Zakładam, że skoro porzuciłam w zeszłym roku swoją karierę BLOGERKI, to nie zdążyłam się pochwalić, iż w lutym zmieniam kod pocztowy. No, w zasadzie, to zmieniam kraj i najbliższe pięć miesięcy swojego życia spędzę w Chorwacji opalając się, nurkując w Adriatyku i jedząc małże ucząc się pilnie, aby w przyszłości móc być prawdziwym kozakiem (przynajmniej na swoim CV). I być może takie życie w otoczeniu słonej wody, otoczaków i palącego słońca będzie wartym podzielenia się nim z Wami. I tutaj docieramy do kolejnego celu - wrócić do pisania. Tutaj, nie tutaj, gdziekolwiek, o czymkolwiek. Bo jak babcia powiedziała, że pisanie mi w życiu wychodzi dobrze, to znaczy, że wychodzi (z babcią się nie dyskutuje). Kolejne cele? Tatuaż. Obiecałam Ninie, że wspólnie się pobazgramy na jesień (o tym babci nie mówimy, jak coś). Potem sprawię sobie aparat (ten na zęby), bo taki mam kaprys, no i krzywe zęby. Mam też taką myśl, żeby napisać w tym roku chociaż 15 stron magisterki, ale zapewne właśnie zaśmialiście się głośno, bo nawet ja sama w to nie wierzę. Fajnie by było też nie wydawać już fortuny na ubrania w Zarze (jedna jest tylko 10 minutek autobusem od mojej uczelni w Zadarze, ale wcale nie zamierzam korzystać z tej informacji, OCZYWIŚCIE).

Podsumowując rok 2017, który zaliczam do zupełnie straconych, skażonych i objętych milczeniem oraz kwarantanną, kilka nauczek i rad do zapamiętania na przyszłe lata:
Jeśli wiecie, że Wasz pupil nie cierpi podróży, nie zostawiajcie nigdy otwartych walizek na noc. Zwłaszcza z Waszą ulubioną torebką z Zary na wierzchu i zupełnie nowym skórzanym kaszkietem (torebka już prawie nie pachnie kuwetą, ale czapka poszła niestety na straty). Okazało się też, że potrafię gotować i piec, ale, że do kuchni wchodziłam do tej pory tylko po wino, nie miałam okazji wcześniej tego sprawdzić (propozycje matrymonialne poproszę na prywatną skrzynkę). Weekendowe, kompletnie spontaniczne wycieczki do Londynu (albo innego Waszego ulubionego miejsca) są zawsze dobrym pomysłem, zwłaszcza, jeśli bilety tanie jak barszcz, a do tego jeszcze macie kumpelę, która orientuje się w łapaniu fajnych okazji (Domka, this one's for you). Nauczyłam się też, że najlepszych ludzi na świecie spotyka się podczas podróży pociągami. I czy jest to nastoletnia baletnica, starsza Pani zakochana w Twoim kocie (jeszcze wtedy nie wiedziałam, że mam siki w walizce), kolejna starsza Pani zakochana w Twoim kocie, czy kobieta jadąca odwiedzić przed świętami tatę, z którą zaraz po wyjściu z pociągu jesz kruszonkę z owocami, pijesz herbatę i masz wrażenie, jakbyś znał/a ją całe życie. Wszystko wydaje się łatwiejsze, kiedy po prostu jest się miłym. Nawet czterodniowy pobyt w szpitalu. Nawet obrona licencjatu.
I pamiętajcie też, że demony mają zwykle najprzyjaźniejsze twarze. A ludzie, którzy łapią was za gęby i mówią "Sonia, dopiero 22, nie idziesz do domu tylko z nami na kluby", to Ci, którym naprawdę na Nas zależy. Ale nie stawajcie tyłem nawet do przyjaciół, bo lepiej dmuchać na zimne niż potem sobie w brodę pluć (wierzę, że tak brzmiała prawdziwa wersja tego powiedzenia). I nie przekarmiajcie swoich zwierząt, bo mój Klaus to już się bardziej toczy niż chodzi i strasznie się o niego martwię. I odwiedzajcie częściej swoich dziadków i babcie, nawet jeśli każą Wam chodzić do kościoła i jeść dwadzieścia cztery dokładki śląskich klusek. 

Jest koło piątej nad ranem. Wróciłam z tulipanem w ręku, wypiekami na policzkach i stuprocentową pewnością, że dobrze wybrałam kierunek studiów (widzieliście kiedyś ogromne pomieszczenie w całości wypełnione pajdami chleba, smalcem i ogórkami, a na samym wejściu dostaliście darmową rakije? No właśnie). 
Na prawie koniec, puenta dzisiejszej nocy:
M: Hej maleńka, jak masz na imię?
J: Sonia
M: Super. A tak poważnie?
Z tego miejsca, chciałabym podziękować rodzicom.

Żeby nie było tak łyso, poniżej kilka zdjęć podsumowujących minione dwa miesiące
(resztę fotek z Londynu wrzucę następnym razem, bo na pewno BARDZO CHCECIE JE ZOBACZYĆ).



London National Gallery (i jej efektowny sufit).


Chyba nie muszę nikomu przedstawiać.




Obleciałam całą galerię i znalazłam - ulubiony 7 lat temu, ulubiony do dziś.




Zakochałam się w tej Pani. Wiecie co rysowała? Demony w ludzkich twarzach (serio)
 

Trochę narobiłam sobie siary robiąc to zdjęcie, bo właśnie podjechał właściciel tego pięknego domu i chyba nie był do końca zadowolony.


W Londynie stałam się fanką zdjęć 'od tyłu'.




Wspomnienie z 2005 roku, kiedy w Polsce śnieg padał na święta Bożego Narodzenia, a nie na Wielkanoc.


Nasz jedyny ostatek z drugiego miotu Katastrofy. I w sumie dobrze, że został, bo jest prawdziwym skarbem.


Żeby nie było, że Was okłamałam z tym pieczeniem i gotowaniem.



Osobiście w tym roku śniegu nie uświadczyłam, więc wciąż tkwię w jakiejś dziwnej jesienno-zimowej fazie przejściowej, ale dobrze wiedzieć, że chociaż w Mrzeżynie trochę posypało. 




Na wigilię czytaliśmy w tym roku Nowy Testament po śląsku. Nikomu nie udało się zachować powagi.


Santa Klaus.

fot. mama, Domka, ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz