czwartek, 23 sierpnia 2018

Powroty

"Chociaż pochodzimy z różnych krajów, mówimy różnymi językami, nasze serca biją jednym rytmem." - Albus Dumbledore

Odnaleźć wspólny język wcale nie oznacza mówić wspólnym językiem. Osoby spoza granic Polski czasem lepiej rozumieją nasze myśli, niż ludzie dzielący z nami kod pocztowy. Ksenofobia jest więc bardziej passé niż białe rurki. Gdyby tylko Polacy wiedzieli, jak bardzo podziwiani są przez innych... Wiecie, że stereotyp Polaka-złodzieja tak naprawdę nie istnieje? Poza nami samymi nikt o niczym takim nigdy nie słyszał. Istnieje za to stereotyp Polaka walczącego, Polaka dzielnego. Pamięta ktoś jeszcze husarię? Turcy pamiętają. Wiem, bo Mert za każdym razem, jak już był w stanie mocno wskazującym, chciał rozmawiać wyłącznie na tematy historyczne i polityczne. I wychwalał pod niebiosa ten nasz honor i odwagę, a mi płonęły uszy i policzki, trochę z dumy, a trochę ze wstydu, bo ja sama tak ani siebie, ani swych rodaków chyba nigdy nie postrzegałam. (Swoją drogą, gdyby Mert widział co się u mnie dzieje obecnie, to by mi powiedział, ze pipa nie Polak jestem i powinnam zwrócić swój paszport w najbliższym urzędzie).  Uznałam za słabe i przewidywalne wymienianie tu kolejno moich ulubionych wspomnień z pobytu w Zadarze. Wymienić chcę imiona ludzi, którzy 'zrobili' mi tego Erasmusa. Bez nich byłyby to tylko piękne widoki. Na przykład Ianę. Iana pięknie śpiewała, robiła rano naleśniki z czekoladą i jako jedyna miała w domu wannę (więc oczywiście wpadałam na długie kąpiele). Zawsze przed pójściem wieczorem na plażę umawiałam się z Ianą w McDonaldzie na dworcu. Przed dworcem kwitły dzikie róże i pachniały tak intensywnie, że nie zapach morskiej wody czy świeżych wypieków z Mlinara kojarzyć mi się już na wieki będzie z Zadarem, tylko właśnie zapach tych róż. Iana zawsze przychodziła spóźniona. Co najmniej 20 minut. A ja, zamiast po prostu przywyknąć, wiecznie z gulą czekałam, żeby jej elokwentnie wytłumaczyć, co o tym, Holender jasny, sądzę. "Dlaczego zawsze narzekasz?" - Iana powiedziała mi wtedy, że to bardzo po polsku - nie musieć spieszyć się nigdzie, ale wciąż obsesyjnie zerkać na zegarek. I miała skubana rację (ale spóźnialstwa nadal nie toleruję!). Maja, Veronika i Jan - wspaniali ludzie z Czech, z którymi spędzałam całe popołudnia na plaży, wieczory na ich tarasie i (prawie) całe noce w Ledanie. Moje dziewczyny z Polski - obie Kasie, Renia i Asia, z którymi przeżywałam pierwsze poparzenia słoneczne, porażkę polskiej drużyny na Mundialu, egzaminy i najradośniejsze, choć szokujące nowiny. Pan portier który nie pozwolił mi po prostu kupić cholernego żetonu na pralkę i wrócić do pokoju. Długie minuty rozprawialiśmy na temat szparagów, które w tym roku późno urosły (wiecie, że on mi pokazał zdjęcie tego szparagu, a ja, blondynka myślałam, że to bazie? Tragedia), o tym, że to pewnie wina Serbów, o zimnej pogodzie, która Polaków i Czechów wcale nie rusza i w związku z tym, nie jesteśmy do końca normalni, o raku, na który ostatnio wszyscy chorują i o tym, że bezsprzecznie jest to wina Serbów. O wojnie i pokoju, o pomidorach sprowadzanych z zagranicy i o pladze koników polnych. A bywało i tak, że po tych emocjonujących godkach, zapominałam kupić żetonu i pranie dalej stało NIEWYPRANE. Kelner z Bon Appetit, który po mojej trzeciej wizycie (za każdym razem byłam z kimś innej narodowości) zgłupiał i już nie wiedział w jakim języku dać mi menu. A kiedy przyszłam z chorym gardłem i brzmiałam jak syntezator, przyniósł mi miętowa herbatę. Być może to ludzkie, a być może po prostu bardzo chorwackie. Bo Chorwaci to chyba najbardziej bezinteresowni ludzie na świecie. Tej cechy powinniśmy się od nich uczyć. Tego i LUZU. Bo oni spośród wszystkich religii świata wyznają luz i brak pośpiechu. A my znerwicowane Polaki powinniśmy wszyscy zgodnie wyemigrować na Bałkany i ochłonąć trochę w Adriatyku. Niektórzy biegają w kijami w tyłkach, my gdybyśmy mogli, chodzilibyśmy z terminarzami przyklejonymi do czoła (niby możemy to zrobić, ale trochę to niepraktyczne i generalnie głupio wygląda). Mert, z którym kiedyś przy ognisku graliśmy na podpisanej przez nas wszystkich gitarze Matea i śpiewaliśmy Nothing else matters. To znaczy on grał, ja śpiewałam. On był w tym bardzo dobry, ja niekoniecznie. Ale kogo to obchodziło? Było ognisko, byli cudowni ludzie z całej Europy i pianki. Nie było tylko barier. A najlepszą rzeczą na świecie są pianki z ogniska. Albo Pływanie nocą w Jadranie. Trawa być może nie jest  tam bardziej zielona niż w Polsce, ale woda zdecydowanie jest bardziej niebieska. I z jakiegoś powodu księżyc wydaje się być o wiele bliżej Ciebie. Trudno mi teraz przywyknąć. Upały większe niż na Bałkanach, a więc woda w Bałtyku wcale nie jest chłodniejsza, ale gdzieś tam kłuje w środku za każdym razem kiedy pomyślę 'Zadar'. W czerwcu głupią ciągnęło mnie do domu. Teraz domy są już dwa. A może trzy? A może nie ma tak naprawdę żadnego bo dom to przecież nie ściana czy okno, tylko drugi człowiek. I jeśli nie jesteś już pewien, gdzie jesteś 'u siebie', to co teraz? Verća podrzuciła mi ostatnio termin "poerasmusowej depresji".  Być może coś w tym jest, bo miałam być super-ekstra pomalo, a cierpię na taką nerwicę, jakbym przynajmniej szóstkę dzieci miała i do tego jeszcze robiła w kopalni.  Dobrze, że sierpień jest podobno najbardziej melancholijnym miesiącem i można sobie pozwolić na lekkie rozmemłanie. We wrześniu czeka mnie egzamin, poszukiwanie nowego domu i pracy. Marzy mi się taki mały, biały pokoik z drewnianą podłogą, bez mebli najlepiej, bo jestem chyba jedyną osobą na świecie, która zabrała na studia prawie cały swój pokój, łącznie z biblioteką liczącą prawie 100 książek, NO BO DLACZEGO NIE? - przy każdej kolejnej przeprowadzce mam ochotę walnąć sobie każdą z tych książek w łeb. W październiku jadę odwiedzić dziewczyny w Czechach, spróbuję też po drodze zahaczyć o Warszawę, bo coś mnie ostatnio ciągnie do stolicy. I jakoś to będzie.



fot. Nina K.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz