Każdy kto choćby słyszał o Oxford Street, słyszał także na pewno o Selfridges, luksusowym domu towarowym znajdującym się w centrum słynnej ulicy. Miejscem przepełnionym kobietami z dyndającymi na rękach torebkami, o których ja mogę obecnie jedynie pomarzyć (no chyba, że pochodziły z bazarków w pobliżu, w temacie rozróżniania oryginałów od podróbek raczej daję ciała). Kobiety to były eleganckie, z ustami muśniętymi szminkami Mac'a i perfekcyjnie zrobionymi brwiami, wiecznie uniesionymi do góry, jakby ich miny miały komunikować "mogę mieć cały świat". Poza nimi oczywiście tabuny Azjatów z selfie-stickami ochoczo unoszonymi ku górze, pracownicy w garniturach z poważnymi spojrzeniami, jakby ich misją była co najmniej obrona księżnej a nie doglądanie torebek Gucci'ego. I ja, ubrana w moją różową, kraciastą koszulę i denimową kurteczkę, przeciskałam się przez woń luksusowych perfum i ich mniej luksusowych zamienników, jak taka kolorowa papużka pośród tych czarnych, dostojnych wron. Ale Selfridges to nie tylko takie nazwy jak Prada, Dior czy Chanel. To także drogie restauracje, stoiska z najlepszymi markami kosmetyków oraz tzw. sklep z wszystkim i niczym. Dosłownie. Z jakiegoś powodu poczułam ogromną chęć posiadania jednej z tych słynnych, żółtych toreb, więc żeby nie wyjść z zupełnie pustymi rękami, złapałam pod pachę najnowszy numer Vogue'a i mijając stosy półek z najlepszymi słodyczami jakie w życiu widziałam opuściłam z rumieńcami lokal. Samo Oxford Street kojarzy mi się z ciągłą walką o to, by nie zginąć pod kołami jakiegoś rozpędzonego pojazdu, albo nie zostać stratowanym przez tłum. Co ja gadam, dla takiej zakupoholiczki jak ja to przecież najprawdziwsza nirvana...
tzw. fala śmierci
fot. ja
Oxford Street! UWIELBIAM! PRACOWAŁAM tam i jest tam super !
OdpowiedzUsuńZazdroszczę! *.*
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń