niedziela, 30 października 2016

Oxford Street

Każdy kto choćby słyszał o Oxford Street, słyszał także na pewno o Selfridges, luksusowym domu towarowym znajdującym się w centrum słynnej ulicy. Miejscem przepełnionym kobietami z dyndającymi na rękach torebkami, o których ja mogę obecnie jedynie pomarzyć (no chyba, że pochodziły z bazarków w pobliżu, w temacie rozróżniania oryginałów od podróbek raczej daję ciała). Kobiety to były eleganckie, z ustami muśniętymi szminkami Mac'a i perfekcyjnie zrobionymi brwiami, wiecznie uniesionymi do góry, jakby ich miny miały komunikować "mogę mieć cały świat". Poza nimi oczywiście tabuny Azjatów z selfie-stickami ochoczo unoszonymi ku górze, pracownicy w garniturach z poważnymi spojrzeniami, jakby ich misją była co najmniej obrona księżnej a nie doglądanie torebek Gucci'ego. I ja, ubrana w moją różową, kraciastą koszulę i denimową kurteczkę, przeciskałam się przez woń luksusowych perfum i ich mniej luksusowych zamienników, jak taka kolorowa papużka pośród tych czarnych, dostojnych wron. Ale Selfridges to nie tylko takie nazwy jak Prada, Dior czy Chanel. To także drogie restauracje, stoiska z najlepszymi markami kosmetyków oraz tzw. sklep z wszystkim i niczym. Dosłownie. Z jakiegoś powodu poczułam ogromną chęć posiadania jednej z tych słynnych, żółtych toreb, więc żeby nie wyjść z zupełnie pustymi rękami, złapałam pod pachę najnowszy numer Vogue'a i mijając stosy półek z najlepszymi słodyczami jakie w życiu widziałam opuściłam z rumieńcami lokal. Samo Oxford Street kojarzy mi się z ciągłą walką o to, by nie zginąć pod kołami jakiegoś rozpędzonego pojazdu, albo nie zostać stratowanym przez tłum. Co ja gadam, dla takiej zakupoholiczki jak ja to przecież najprawdziwsza nirvana...

























tzw. fala śmierci

fot. ja

3 komentarze: