wtorek, 31 sierpnia 2021

Słowa

"Wtedy skierowałem swój wzrok niżej. Nie mogłem uwierzyć. Na nogach miała męskie buty. Serio, męskie, przynajmniej trzy rozmiary za duże. Wąskie, delikatne kostki… Zawsze podniecały mnie damskie kostki… Wąskie, delikatne kostki w jedwabnych pończochach kończyły się czarnymi buciorami z kolorowymi sznurówkami." - Kobieta w męskich butach, Mihajlo Pantić, tłum. Ja. :)

Nie, nie przywidziało Wam się – dwa posty w przeciągu JEDNEGO roku! No tego to nie grali od 2018 roku. Ale mam w końcu o czym opowiadać po tych trzech latach blogowej posuchy. Nie będą to prawda opowieści z dalekich egzotycznych podróży, ale mimo to coś, czym chcę się tutaj z Wami podzielić.

Mój związek z Wrocławiem idealnie określają słowa ‘bad timing”, bo choć  oboje piękni i młodzi, nie byliśmy zdecydowanie na siebie gotowi. Teraz, dwa lata później, mając okazję wrócić na moment i docenić go jeszcze raz, poczułam się trochę tak, jakbym zobaczyła chłopaka, któremu nie dałam kiedyś szansy, a on teraz skubany przypakował, jest weganinem, spontanicznie cytuje poezję, ubiera się w Zarze i jeździ Fordem Raptorem (to jest mój największy samochodowy goal na świecie, jakby ktoś mi prezent chciał sprawić, czy coś). Wspomniałam w poprzedniej notce, że w związku z Festiwalem Opowiadań Bałkańskich, na którym czytane miało być moje tłumaczenie, wybierać się będę na dniach do Wrocławia. Tak też się stało - autobus wyrzucił mnie na dworcu punkt dwunasta, wpadłam szybko do Zarki, co by dobrze ten pobyt zacząć, następnie wsiadłam w tramwaj i pojechałam do mieszkania mojej przyjaciółki Oli, u której się zatrzymałam. Miałyśmy oczywiście jakieś pięć godzin, aby się przygotować, wysztyglować, trzy razy przebrać i zrobić na divy, którymi jesteśmy. Ale jak to z babami bywa, zeszło nam odrobinę dłużej i na wydarzenie spóźniłyśmy się jakieś dziesięć minut. (Jedyna taka być może okazja w moim życiu, a ja spóźniona przyłażę, no Bridget Jones jak malowana). Zmierzając żwawym krokiem do celu, już z oddali zaczęły docierać do mnie dziwnie znajome słowa. Słowa, nad którymi dwa lata temu przesiadywałam po nocach, szukając tłumaczenia doskonałego.... W tej chwili przyspieszyłam kroku, odwróciłam się do dziewczyn i krzyknęłam „ej, to JEST MOJE TŁUMACZENIE!” Twarda jestem zazwyczaj, wiecie – Baran w kwietniu urodzony, ascendent w Skorpionie, a tu normalnie ryczeć mi się zachciało. W amoku wyciągnęłam telefon i zdążyłam nagrać choć malutki fragment tego mojego sukcesiku. Wszystko działo się na zewnątrz księgarni, na wąskiej, brukowanej uliczce. Dookoła wejścia rozstawiono krzesła, wszyscy byli już na miejscu. Dostrzegłam kilka znajomych twarzy. Na środku stał stół, krzesło, na stole rakija i kilka wypalonych papierosów smętnie wystających z popielniczki. Na stole siedział mężczyzna. Na mężczyźnie siedziała kobieta. I to ona wypowiadała te wszystkie, tak doskonale znane mi słowa. MOJE SŁOWA. I zaś mi się wyć zachciało. Ani się nie obejrzałam, a już nastąpił koniec. Para aktorów przystąpiła do kolejnego czytania, do kolejnego zadania. Do tłumaczeń moich utalentowanych koleżanek i kolegów ze studiów. To były dwie godziny pełne trudnej miłości, wojny, śmierci, tragedii i ludzkich wspomnień. Wszystko to ukazane w najbardziej skromny i pozbawiony elegancji sposób. Na środku ulicy. Dwójka aktorów, stół i alkohol. Euforia po tym niezwykłym wydarzeniu towarzyszyła mi jeszcze przez kilka następnych dni. Wspaniałych dni bo wypełnionych drinkami z Olą, spacerami po moich ukochanych miejscach we Wrocławiu, moim najukochańszym sushi na rynku, poznaniem córeczki Pauliny i Bartka, spotkaniami ze znajomymi i przyjaciółmi, których tak długo nie miałam okazji zobaczyć. Przeszła mi przez głowę kilka razy myśl, że może tym razem znalazłby się tam gdzieś we Wrocławiu dla mnie dom. Może..?

Wakacje powoli dobiegają końca, za oknami już w sumie bardziej jesień, niż lato, a moja siostra pakuje leniwie szkolny plecak. To były dobre wakacje. Obiecałam sobie taniec, całusy, imprezy, tony gofrów, wycieczki rowerowe, zachody słońca, jeszcze krótsze włosy, tatuaże i dużo, dużo zdjęć. I słowa sobie danego dotrzymałam. Będzie co wspominać! (Na kolejnym lockdownie ;))







środa, 7 lipca 2021

Ile to ja przespałam?

Nic nie mówcie, ja wiem. Za każdym razem kiedy wchodzę tu po tak długiej przerwie, czuję to ssące poczucie winy, jakbym nie odebrała dziecka z przedszkola, albo znowu spóźniła się trzy lata na szczepienie z Klausem. Ale sami doskonale wiecie, jak wyglądał poprzedni rok. Myślę nawet, że możemy wszyscy wspólnie założyć, że wcale go nie było. No chyba, że ktoś chciałby poczytać coś w stylu Dwadzieścia Sposobów na Założenie Tego Samego Dresu, Najwygodniejsze Pozycje do Płakania na Kanapie albo Jak się Skutecznie Opalić na Kwarantannie. Chociaż, to ostatnie mogłoby być nawet przydatne. Suma summarum, nie widziałam lotniska od dwóch lat, zaczęłam BIEGAĆ, ścięłam włosy na najkrótszą długość w całym swoim życiu, przeczytałam masę kryminałów (nie, żeby mi się pociąg do morderstwa zwiększył, czy coś...), zwiedziłam każdy zakamarek Mrzeżyńskich lasów, przeszłam Wiedźmina 3 (dwa razy), kupiłam więcej sportowej odzieży niż przez całe swoje życie i spędziłam 2 (!) na 26 urodzin w swoim życiu na całkowitym lockdownie. Dwa lata temu pomyślałabym, że to nazwa jakiegoś super klubu. Rzeczywistość jest w tym przypadku wyjątkowo brutalna. I mogę powiedzieć (napisać) tylko tyle, że czuję się dziwnie. Jakbym utknęła w życiu kogoś innego. Fajne ma życie, ten ktoś. Takie bezpieczne i relatywnie spokojne. Ale jednak nie moje. 

Z roku 2021 postanowiłam zrobić rok Wyzwań, rok Dokańczania Zaczętych Spraw i rok Oszczędzania (chociaż mój nowiutki, lśniący, różowy rower mógłby temu przeczyć). Mam więc nadzieję, że rok 2022 będzie wówczas rokiem Uznania, Sukcesów i Drogich Wycieczek - ale dam Wam o tym jeszcze znać, bo biorąc pod uwagę moje tempo publikacji, mniej więcej wtedy się zobaczymy.  Z ważniejszych spraw i przechwałek - moje tłumaczenie opowiadania, którym zajmowałam się jeszcze w czasie studiów, zostało wybrane przez dyrektora Festiwalu Opowiadań Bałkańskich i zostanie przedstawione podczas wydarzenia przez aktorów. Malutki sukcesik, wielki krok w moich poczynaniach tłumaczeniowych. Być może jeszcze będą ze mnie ludzie! W lipcu więc Wrocław, na myśl o którym kiedyś cofało mi się śniadanie z Pierwszej Komunii, a dziś umieram z podekscytowania (tam są cztery Zarki i normalnie, RESTAURACJE, rozumiecie to?). I oprócz tego, w te wakacje już nie chcę nic więcej. Tylko dużo tańczyć, oglądać występy Ewy i Pawła w Beach Barze, głaskać nowych, futrzastych członków naszej paczki, pójść do kina, najlepiej sto razy, opychać się goframi, uprawiać yogę, biegać, zwiedzać kolejne winnice z rodzicami, zrobić co najmniej trzy tatuaże (termin umówiony!), ściąć włosy jeszcze krócej niż ostatnio, założyć wszystkie kupione w zeszłym roku sukienki, które wciąż czekają smętnie na swój debiut i cieszyć się - bo przecież wciąż jest czym.  

Chciałabym zaplanować wycieczkę po Europie na jesień, ale poprzedni rok nauczył mnie, żeby nie planować nawet mycia zębów. Więc tylko sobie chodzę i marzę... O wieży Eiffla, o rowerkach w Amsterdamie, o błękitnych dachach na Santorini, zorzy polarnej w Reykjaviku, balkonie Julii w Weronie, fontannie Di Trevi w Rzymie i o mojej ukochanej rivie w Splicie... Jeszcze troszkę, już niedługo. 

sobota, 11 stycznia 2020

2019

Jeżeli porcelana to wyłącznie taka, której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu.
Jeżeli fotel, to niezbyt wygodny, tak aby nie było przykro się podnieść i odejść.
Jeżeli odzież, to tyle, ile można unieść w walizce. Jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci. Jeżeli plany, to takie, by można o nich zapomnieć gdy nadejdzie czas następnej przeprowadzki na inną ulicę, kontynent, etap dziejowy lub świat.
Kto ci powiedział, że wolno się przyzwyczajać?
Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze?
Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy w świecie czuł się jak u siebie w domu?
- Stanisław Barańczak

To był dziwny rok. Niby przełomowy, a jednak zupełnie zwyczajny. I bardzo krótki, mam wrażenie. A przynajmniej jego pierwsza połowa. Być może dlatego, że podeszłam do tych kilku miesięcy bardzo zadaniowo - zdać egzamin językowy, napisać pracę, NAPISAĆ PRACĘ, nie zwariować, obronić pracę, zdobyć tytuł, wyjechać na wakacje, znaleźć robotę. Koniec końców, wszystko poszło zgodnie z planem.
Na rok 2020 postanowiłam nie mieć postanowień ani zadań specjalnych. Postanowienia lubią przeskakiwać z poniedziałku na wtorek, z pierwszego na drugi. Na ten rok, mam tylko punkty do odhaczenia na liście, miejsca na mapie do odwiedzenia i kilka życzeń. Bilety lotnicze i kolejowe postanawiam w tym roku kupować z taką samą beztroską, z jaką kupuję ciuchy (choć czasy zniżki studenckiej minęły już bezpowrotnie). Trzymać się z dala od ludzi, którzy zostawiają po sobie bajzel w naszym życiu oraz takich, którzy zawsze będą widzieć tylko nasze stare wersje. Te niedopracowane, kapryśne. Ludzi, którzy nie docenią, póki nie stracą. Ludzi, którzy nie nauczyli nas zupełnie niczego. Którzy zadają nam wciąż te same pytania, a nigdy nie chcą wysłuchać odpowiedzi. Którzy oczekują ode mnie zawsze najgorszego. Więc będę najgorsza. Bo to nie mój czas, aby być dorosłą. I nie mój czas aby spełniać cudze oczekiwania. Zostawię sobie miejsce na liczne zmiany zdania, kiepskie decyzje, jeszcze jeden odcinek serialu. Marzy mi się również, aby w tym roku minusy przestały wpływać na plusy. Żeby były osobną kategorią. Żebym mogła być jednocześnie mądra i czasem się wygłupić. Żebym mogła być spokojna, ale ze skłonnością do dramatu. Żebym mogła być elegancka z rozbitym kolanem i zdartym łokciem. Abym pamiętała, że sukces, nawet taki, na który czekaliśmy wiele lat, nie znaczy wiele, jeśli nie czeka na nas w domu nikt, aby nam go pogratulować. Że prawdziwym szczęściem, jest zobaczyć jak babcia tańczy po długiej żałobie. Albo zdjęcia nowonarodzonej córeczki przyjaciół. Zaadoptować koalę, żółwia morskiego albo pingwina. Zobaczyć miejsca z ulubionego filmu na żywo. Próbować przemycić każdego chudego kota do apartamentu w Chorwacji. Karmić i tulić te wszystkie biedne, chude koty. Kochani, karmmy koty. Nic lepszego już zrobić dla świata chyba nie zdążymy.

Jako, że techniczne rzecz biorąc wracają ryczące dwudziestki, mam w związku z tym faktem jeszcze jedno noworoczne życzenie - aby męska część świata niezwłocznie powróciła do noszenia białych koszuli, szelek i kapeluszy. Cygara możecie sobie darować. Z góry dziękuję.

A poniżej, jeszcze kilka zdjęć i słów podsumowania.


Styczeń, jak co roku oznacza kilka ważnych imprez - karnawał u Pani Beaty, prawosławny sylwester oraz moją zdecydowaną faworytkę - sesję.


Wyjazd do Zęba w lutym. Chyba najlepszy wyjazd w całym, ubiegłym roku. Śnieg, góry, narty, martini bianco i pizza u Zapotocznego z Niną. Wróciła masa wspomnień z dzieciństwa. Wspomnień chyba najlepszych, jakie w swojej głowie w ogóle mam. Przypomniały mi się pluszowe owce z Krupówek, szczeniaczki, wystawione na sprzedaż, których tatusiowie nie pozwolili nam przygarnąć, czerwone, drewniane korale, kulig w nocy, trzaskające ognisko i ciepła skóra, którą przykryto nas w saniach, stara czapka taty i jego próby jazdy na snowboardzie. Myślałam też o Julce i Mai, naszych drewnianych szachach i zabawie w chowanego U Adriana.


Kilka marcowych migawek ze stolicy. Z Warszawą wyjątkowo się polubiłam i wróciłam później jeszcze kilka razy.


Skończyłam 24 lata. W tym wieku moja mama miała już męża, mieszkanie i mnie. Ja mam otyłego kota i trzy szafy sukienek. I też jest fajnie.


Majówka była intensywna. Całe 6 dni spędziłam na pisaniu magisterki. Bolesny, długi poród, bez stuprocentowej pewności, czy w ogóle opłacało się w ten biznes wchodzić. Później poleciałam do Londynu na komunię Emilki i po raz drugi w tym roku odwiedziłam Warszawę. Wyjazd ten, w moich studenckich kręgach, nazywany jest również 'tym, na którym Sonia mdleje na widok ambasadora Serbii'.


Ostatnie dni na studiach. Moment jakiejś kompletnej nostalgii. Wszystko działo się po raz ostatni. Ostatni angielski, ostatni bieg na tramwaj nr 17, ostatnia wizyta w dziekanacie, ostatnie piwo na Słodowej, ostatnia książka oddana w bibliotece, ostatnia zupa w bufecie... Jakbyśmy wszyscy umierali, o zgrozo. Tuż po wystawieniu ocen na uczelni, dopięłam ostatnie sprawy, pożegnałam się ze swoją cudowną pracą, spakowałam 5 lat życia do kartonów i pojechałam do domu zbierać muszelki na plaży.


O swojej obronie pracy magisterskiej to fraszkę albo kabaret mogłabym napisać. Ci, którzy do tego straszliwego etapu w swoim życiu jeszcze nie dotarli, bądź docierać nie zamierzają, wyjaśniam po krótce - praca magisterska, znana również pod nazwą załamanie nerwowe na papierze. Tworząc taką pracę, często nie macie do końca pewności, o czym tak właściwie piszecie, a gdy już zawał serca chucha wam do ucha, to znaczy, że wbiliście stronę pięćdziesiątą i jesteście prawie wolnymi ludźmi. Po zatwierdzeniu waszych wypocin następuje obrona. Musicie wówczas uświadomić gronu ludzi znaczniej bardziej wykształconych od was, że wszystko co tam sobie wyskrobaliście na tych paru stronach jest niczym innym, jak naukowymi faktami, które jedynie potwierdzają wasz geniusz, a nie go kwestionują. Nie będę się rozwodzić na temat mojej własnej obrony. Napiszę tylko, że było to na tyle stresujące wydarzenie, że kilkanaście godzin później siedziałam już w Splicie pod palemką, sącząc zimne Karlovacko cytrynowe. A to przecież znacznie ciekawszy temat jest. Pierwszy tydzień bezrobocia wakacji spędziłam na Visie w Chorwacji, a drugi w Budapeszcie, o którym pisałam poprzednio.


Sierpień oraz wieczór (a w zasadzie weekend) panieński mojej ukochanej przyjaciółki z dzieciństwa w przepięknej Osadzie Karbówko. I liczne aperolki z mamą w osadzie Mrzeżyno.


Kilka sesji i weselicho, czyli w końcu jakaś okazja żeby założyć te wszystkie piękne kiecki i buty, na które wydałam pół mojej wakacyjnej wypłaty.


Odwiedziny w pięknym Gdańsku.


Najtrudniejszy miesiąc ubiegłego roku. Moja funkcja życiowa w listopadzie, porównywalna mogłaby być do funkcji, jaką pełni wazon. Tyle, że wazon zwykle stoi, a ja leżałam. I kto by pomyślał, że to złote dziecko (które jeszcze w przedszkolu narysowało swoją pierwszą serię książek dla dzieci, o chwytliwym tytule Mała chmurka, za którą podążyły kolejne znakomite publikacje takie jak Mały samochód, Mały czarodziej, Mały -wstaw dowolne słowo-) będzie miało tak duży problem ze znalezieniem sobie jakiegoś miejsca na ziemi (i pracy). Ale to jest tak jak z tymi autobusami - czekasz dwie godziny i przyjeżdżają cztery na raz.


W rytmie piosenki Grosza daj wiedźminowi, pożegnałam 2019 ze szczerą nadzieją, że nowe lata dwudzieste przyniosą coś... wyjątkowego.

* Specjalnie podziękowania i miliony całusków dla Oli i Magdy, za magiczny grudzień we Wrocławiu.

niedziela, 28 lipca 2019

Budapeszt

"Lubię zapomniane, boczne ulice Budapesztu, do których nie zaglądają oficjalne delegacje. Lubię podejrzane lokale, w których marynarki rozpina się za pomocą noża – jak w węgierskim przysłowiu.  Dopiero wtedy zaczynam rozumieć Węgrów. To jest szybka szkoła, szybka jazda poznawania ludzi, ich życia, rozumienia ich literatury." - Marek Danielkiewicz

Trochę musiałam się pozbierać, żeby napisać w końcu o tym cudownym Budapeszcie, a żeby w ogóle cokolwiek tu napisać to jak już wiecie, zbierałam się 7 miesięcy. W międzyczasie skończyłam studia, rzuciłam pracę, wyprowadziłam się z Wrocławia i wzięłam urlop od życia i obowiązków.
Budapeszt to zdecydowanie miasto będące mieszanką kultur, zapachów, styli, ludzi (jak każda stolica, umówmy się). Jednakże tam, wszystko to zależne było od tego, w którą uliczkę akurat się wlazło. Tata porównał Budapeszt do Londynu, ale dla mnie to zupełnie inne bajka. Piękne witryny sklepów 'z wysokiej półki' typu, Gucci, D&G, Rolex, Marc Jacobs, a tuż pod nimi, na ławkach, bezdomni (bezwstydnie nazywani przeze mnie i mamę kloszardami) z taśkami i tobołkami - to chyba widok, który będzie mi się kojarzył najbardziej z tym miejscem. Mnóstwo ludzi, pubów, przyulicznych fast foodów, sklepów z pamiątkami, ogólny zgiełk, hałas, tłum, który nie był wcale aż tak przytłaczający, jak mogłoby się wydawać. A w samym środku tego wszystkiego - przepiękna, dumna synagoga. Wizualnie cały Budapeszt określiłabym (bardzo lubianym przeze mnie) słowem vintage, bo sprawia on wrażenie bardzo eleganckiego i oldschoolowego (nie licząc oczywiście wyżej wspomnianych kloszardów, bo nawet fast foody znajdowały się w budynkach, które łatwo można było pomylić z luksusowymi hotelami). Wchodząc do węgierskiego metra również miałam wrażenie, że cofnęłam się przynajmniej kilkadziesiąt lat w czasie. Niesamowite mozaiki, jasne przestrzenie, nawet pojazdy wydawały się już nie takie ciężkie i metalowe jak w innych wielkich miastach. Nie dostrzegłam też nigdzie  w całym Budapeszcie betonowych kloców (zwanych również blokami), które tak  uparcie stawiane są w naszych Polskich miastach, na każdej wolnej, jeszcze zielonej przestrzeni. Architektura w Budapeszcie to po prostu mistrzostwo świata, chociaż zdaję sobie sprawę, że widziałam zaledwie garstkę stolic europejskich, więc być może do takiej Barcelony, to Budapeszt nie ma co nawet startować.
Miejscem, które zostawiło po sobie spore wrażenie jest też Szimpla Kert. Coś jak londyński Camden - całe miejsce na pierwszy rzut oka przypomina wielkie skupisko przypadkowo rzuconych śmieci - manekinów, starych telewizorów, połamanych krzeseł. Jest też maszyna do pisania, wanny przerobione na łóżka, wszelakie instalacje i konstrukcje z wykorzystaniem najróżniejszych przedmiotów, na środku stoi wielki królik, prawdopodobnie pozostałość z opuszczonego wesołego miasteczka albo placu zabaw. Wszystko jest zarośnięte chaszczami, niemalże w ruinie, a każdy murek jest popisany przez zwiedzających. Cała ta budowla to po prostu zbiorowisko kilku pubów. Wpadłam w to miejsce, w mojej długiej, białej kiecce trochę jak Alicja w Krainę Czarów. Królik na miejscu był, więc wszystko się zgadzało. Jeśli chodzi o jedzenie, nie mogę niestety powiedzieć, że przepadam za węgierską kuchnią, ale z całą pewnością polecić mogę Wam restaurację Hungarian Bistro oraz Hummus bary, których jest kilka w całym mieście (no bo kto nie lubi hummusu!). Dla tych, którzy lubią się spocić i pomęczyć (lub po prostu tak jak ja chcieliby po całym dniu wpychania w siebie węgierskich ziemniaczków i langoszy spalić to, co zbędne) polecam wejście na wzgórze Gellerta. Widok z samego szczytu robi niesamowite wrażenie, głównie dzięki gigantycznym posągom i Skalnej kaplicy, które się tam znajdują (nie martwcie się, wejście na górę można wynagrodzić sobie zimnym piwkiem, ewentualnie wodą, jak ktoś lubi takie zboczenia). Te monumentalne posągi były pierwszą rzeczą, którą zauważyłam wjeżdżając do miasta (one i to, jak niesprawiedliwie przystojni są Węgrzy). W mieście znajduje się także ogromna hala targowa, na której można kupić przyprawy, pamiątki, słodycze, mięso, suszone owoce i w zasadzie wszystko czego duża zapragnie. Koniecznie polecam przejść się na zamek oraz do znajdującej się przy nim galerii sztuki, a także do Szepmuvesztei Muzeum (również galeria sztuki), znajdującego się tuż przy Placu Bohaterów. Choć ta pierwsza zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu - zapewne ze względu na festiwal wina i elegenacki koncert, które się tam odbywały w trakcie naszej wizyty. Właśnie w tej galerii znajdują się obecnie cztery dzieła Salvadora Dali oraz cała wystawa poświęcona surrealistom. Wśród wystawionych tam dzieł, znalazły się także obrazy artystów takich jak min. Picasso czy Magritte. Jeśli podczas pobytu w Budapeszcie macie ochotę poczuć się jak na Upper East Side (i macie rubiny luzem w portfelach), polecam New York Cafe, które już na wejściu krzyczy 'jesteś ubogi', którego wnętrze jest jak kadr wycięty z filmu Wielki Gatsby.
Ostatni nasz wieczór w Budapeszcie to w wielkim skrócie wytrawne wino, muzyka na żywo, ciepłe powietrze, dzieła sztuki, a to wszystko na pięknym zamku - mniejsza, że miałam na sobie kolarki z napisem "love yourself", klapki z kokardami  i bluzkę młodszej siostry - siedziałam na zamkowym balkonie z kieliszkiem wina w ręku, wśród tych wszystkich eleganckich, dostojnych ludzi, taka kompletnie z innej parafii i stwierdziłam, że tak trzeba właśnie żyć.  







Szimpla Kert.







Pablo Picasso, albo po prostu Sońka i dupa konia.





Degustacja win w galerii sztuki na zamku.


Plac Bohaterów.



Parlament.



Hala targowa.


Szepmuveszeti muzeum.



Wzgórze Gellerta.




Budynek parlamentu nocą.
fot. mama i ja

wtorek, 13 listopada 2018

Jesienne migawki

Wiecie jak to jest ze mną i listopadem. A w zasadzie ze mną i z jesienią. No całym sercem i wątrobą gadziny nie cierpię. Gardzę jesienią, gardzę rajstopami, gardzę lodowatymi tramwajami o 7 rano, drapiącymi golfami i śpikami z nosa kapiącymi po guzikach wiecznie oblepionego (białą) sierścią Klausa (czarnego) płaszcza. Tylko, że w tym roku jesień jest jakaś inna. Trochę mniej gryzie, jest mniej oziębła (no dobra, każdy ma termometr i wie, że jest po prostu CIEPŁO). Przyniosła nowe mieszkanie, starych znajomych (wygodnie ulokowanych właśnie w nowym mieszkaniu) i to wszystko na ulicy Szczęśliwej - to przecież nie ma prawa oznaczać, że coś poszło nie tak. Okolica - fuj, ohyda, ale mieszkanie za to jest po prostu przepiękne (białe ściany, cegła i takie tam). Potrzebuję jeszcze tylko ramki, żeby w końcu powiesić moją gołą babę  nagą niewiastę, autorstwa Egona Schiele i będę już całkowicie wprowadzona (nawet ukulele Nince zwędziłam, a przecież jedyne na czym potrafię grać, to nerwy). Kot już też na miejscu, jakby ktoś pytał. Za nowym mieszkaniem przypałętała się nowa praca (jeśli mogę ją tak naprawdę nazwać pracą, bo robię zasadniczo coś, co sprawia mi więcej frajdy niż kłopotu). Całe życie się zarzekałam, że śladami matki nie podążę, a tu psikus, zostałam korepetytorką/nauczycielką. "Po godzinach" za to, zgodnie z życiowymi aspiracjami, jestem tłumaczem. Nareszcie więc mogę bez skrupułów chlastać kartą o terminal w Zarce i w mojej ulubionej restauracji sushi (w zasadzie innych potrzeb "duszy" to ja nie mam). Na studiach wszystko idzie tak gładko, że robię się lekko podejrzliwa. Ale znamy się nie od wczoraj i wiecie, że zawsze uda mi się znaleźć coś, na co mogłabym sobie ponarzekać, także jak tylko na coś wpadnę, to dam Wam znać.

Wrzesień i październik w zasadzie przefrunęły mi koło nosa. Jakby każdy z tych miesięcy trwał zaledwie tydzień. Trochę pobyłam u babci, trochę u dziadka, trochę w domu. Nina skończyła osiemnaście lat, Klaus doszedł do wagi siedmiu kilo, a ja zaczęłam ostatni rok studiów. Uznałam, że w tym roku rozpocznę swój okres przedświątecznego haju od razu po Halloween, przeczytałam, że tacy ludzie żyją lepiej i szczęśliwiej, więc światełka zawieszę jeszcze w tym tygodniu i zarzucę już sobie Michaelem Buble. Zawsze o tej porze roku czekam na coś lepszego. Na jakieś nie-obiecane, czekające za rogiem, rozpalające zmarznięte palce szczęście. W tym roku czekam tylko na święta, wypłatę i nowego Harry'ego Pottera. I tak trzeba żyć.

Na koniec szybki, czytelniczo-serialowy update:

Nibynoc - Książka, która zostawiła po sobie większego kaca niż te litrowe wódkowo-Redbullowe drinki w Novalji (zapamiętane również jako dwa dni agonii i pospiesznego spisywania testamentu - dobrze, że do przekazania potomnym mam jedynie kota, to obyło się bez przedłużeń). Nigdy nie byłam fanką fantastyki, wręcz się wzbraniałam, przed sięgnięciem po książkę tego typu, ale ta opowieść jest niezwykła. Dochodziłam do siebie po jej zakończeniu przez dwa dni. Pochłaniam obecnie drugą część, trzecia ma wyjść w przyszłym roku.
The Rain - Serial dla osób, które lubią się trochę zestresować. Dużo adrenaliny, dużo mroku. Pozycja raczej dla dorosłych, na Netflixie jest dostępny cały pierwszy sezon. Wciąga, więc wszelkie prace domowe odhaczcie przed seansem.


Początek listopada i remonty u babci (+ Klaus, który wcale nie pomagał).


 Osiemnastka Niny, czyli czas, kiedy jeszcze nie potrafiłyśmy ustawić ostrości w Polaroidzie.


Cześć listopadzie!